sobota, 11 października 2014

Pułapka nadmiaru

Od kiedy Internet stał się łatwo dostępny i szybki zauważyłem, że wielu moich znajomych wpadło w pułapkę cyfrowego konsumpcjonizmu. Już wiele lat temu znałem osoby, które licytowały się, ile to ściągnęli (mają) filmów, albumów muzycznych, gier czy książek.

Zauważyłem też, z rozmów z tymi osobami, że w wyniku wpadnięcia w pułapkę nadmiaru nie są w ogóle w stanie się cieszyć tymi filmami, muzyką itd. Korzystają z nich na zasadzie próbki lub tła ciągle przełączając na kolejny utwór, kolejny film zamiast przeżyć porządnie te dzieła i się nimi cieszyć.

Zatem co z tego, że ma się tak dużo muzyki, gier, filmów skoro nie jest się w stanie tego wszystkiego należycie skonsumować i nie potrafi się tym cieszyć? Podświadoma (najprawdopodobniej) potrzeba skonsumowania wszystkiego powoduje ciągłą wewnętrzną potrzebę by szybciej i szybciej wszystko brać i konsumować. Zaczynają słuchać/oglądać/grać w jedną rzecz a w tym czasie jakiś wewnętrzny głos mówi im, że ta następna na pewno będzie lepsza. Więc to czym się teraz zajmują przestaje im się podobać a możliwe, że gdyby nie mieli tak ogromnej kolejki rzeczy do zrobienia to znaleźli by w tym co robią radość i satysfakcję.

Nie mam wykształcenia psychologicznego więc to tylko takie gdybanie poparte własnym doświadczeniem: wiele lat temu zdarzyło mi się kupić jednocześnie dwa (tak tylko dwa) albumy mojego ulubionego kompozytora, których wcześniej nie znałem. Podekscytowany wróciłem do domu i włączyłem pierwszy z nich. Pamiętam to uczucie zniecierpliwienia i nieuzasadnionej niechęci do pierwszej z płyt, której słuchałem. Nie mogłem się doczekać kiedy się skończy by zacząć słuchać następnej. Tygodnie później okazało się, że ta pierwsza płyta, której końca nie mogłem się doczekać, stała się jedną z moich najbardziej lubianych płyt Oldfielda. Nawet tak niewielki nadmiar rzeczy do wysłuchania popsuł moją całą radość ze słuchania tej muzyki i przeżywania jej. Od tamtego czasu staram się nie kupować więcej niż jednej płyty na raz - czy to z filmem, czy muzyką. Podobnie z książkami - przestałem je kupować na zapas, bo zauważyłem, że im więcej mam czekających na półce i nieprzeczytanych książek tym wolniej je czytam.

Inną sytuację mam jeśli chodzi o gry - ze względu na subskrypcję Playstation Plus (wyliczyłem, że uwzględniając moje możliwości konsumpcyjne i tak jest opłacalna) mam duży nadmiar gier (co miesiąc co najmniej 2 nowe gry). Mimo to wysiłkiem woli zachowuję się jakbym tych wszystkich gier nie miał. Wybieram 3-4 gier, różnych gatunków, w które w danym momencie gram i które przechodzę do końca. Zachowuję się tak, jakbym wcale nie miał tych wszystkich pozostałych gier, nie kupuję na zapas na zniżkach kolejnych, w które chciałbym pograć. "Kupuję" (wybieram z już posiadanych gier) w takim tempie w jakim jestem w stanie te rzeczy skonsumować lub ignoruję te otrzymane w subskrypcji gry i kupuję to w co naprawdę chcę grać.
Nie będę ukrywał, że czasami jest to trudne bo przychodzą mi do głowy myśli: "mam tyle fajnych gier, które na pewno będą ciekawe. Muszę szybciej je konsumować, bo inaczej mi czasu i życia nie starczy na wszystko." Wtedy sobie przypominam opisaną wcześniej sytuację z dwoma albumami Oldfielda i popsutą sesję słuchania. Uspokajam się i powtarzam sobie: "i co z tego, że mam te gry. Jak przyjdzie odpowiednia pora i czas to w nie zagram. A nawet jeśli nie zagram w nie to co z tego. Jest mnóstwo ciekawych i fascynujących rzeczy na świecie, które chcę poznać naprawdę i cieszyć się nimi. Przecież nie warto znać dużo ale tylko pobieżnie i nie mieć z tego radości. Nie chcę żyć w pułapce przymusu nadmiarowej konsumpcji".

Nie zamierzam oceniać postępowania ludzi, którzy w taki fragmentaryczny sposób konsumują ludzką twórczość, ludzką kulturę. Mnie osobiście tego typu postawy smucą. Wiem tylko, że ja chcę dokańczać podróże z bohaterami filmów, książek i gier (chyba, że są totalnie odpychające mnie z jakiś powodów). Chcę przeżywać jak najpełniej muzykę, filmy, książki, gry. Chcę się cieszyć piękną i niesamowitą twórczością innych ludzi. Jest to mój świadomy wybór.

sobota, 16 sierpnia 2014

Leniwi krytycy, leniwi kulturoznawcy - a może niekompetentni?

Często, kiedy czytam recenzje zawodowych krytyków albo kulturoznawców niejednokrotnie zastanawiam się, jak bardzo te osoby są niekompetentne. Wiele recenzji jest oznaką wybitnej ignorancji i niezrozumienia filmu/ksiązki/... Ale jak to możliwe? Wielu z nich jest bardzo dobrze wykształcona i pewnie jest w stanie opisać ze szczegółami każdy element starego dzieła czy filmu i przedstawić "intencje" ich twórców. A potem okazuje się, że nie potrafią tego zrobić, że współczesnym filmem/książką.
Przychodzi mi do głowy następujące wyjaśnienie: Ci krytycy lub kulturoznawcy są po prostu leniwi. Myślą, że jeśli mają w głowie ogromną wiedzę to nie muszą się przygotować do obejrzenia nowego filmu lub przeczytania nowej książki. Nic bardziej mylnego.
Moja rada dla tych ludzi jest taka: idąc ko kina na film (skupię się na filmach od tego momentu) dowiedz się najpierw co chciał nakręcić reżyser, jaki typ filmu. Nie zakładaj, że chciał nakręcić Twoje wyobrażenie o danym temacie (najczęstszy błąd). Nie zakładaj, że wiesz więcej od Twórcy: to co może Ci się wydawać błędami lub np. historycznymi lub kulturowymi nieścisłościami, błędami czy uproszczeniami najczęściej jest świadomą decyzją twórcą i tak naprawdę środkiem artystycznym służącym przybliżeniu opowieści współczesnemu odbiorcy. Artyści robią to od wieków - adaptacja opowieści "historycznych" do czasów ówczesnych artyście.
Jak już film wyjdzie na DVD czy BD obejrzyj reportaże i wypowiedzi twórców zamiast przez lata trąbić o głupich i niezrozumiałych decyzjach reżysera. One najczęściej mają głęboko przemyślane i logiczne uzasadnienie.

Jakby krytycy częściej stosowali się do powyższych zaleceń, jestem przekonany że ich wypowiedzi nie cechowałyby się tak często arogancją i pychą wszechwiedzy oraz ewidentną ignorancją i lenistwem.

niedziela, 6 lipca 2014

Open'er 2014 - 4. dzień

Kolejny dzień z mnóstwem koncertów. Część mniej wyróżniających się po prostu się zlewa w mojej pamięci. A pamiętam:
  • Plastic - jak dla mnie tacy sobie, najlepszy fragment koncertu to gdy zagrali jakiś cover
  • Domowe Melodie - co prawda nie jestem dużym fanem takiej muzyki, ale trzeba przyznać, że teksty były dobre i dowcipne. Jako jeden z wielu koncertów byłem w stanie z przyjemnością posłuchać ich sobie a Justyna Chowaniak potrafiła nawiązać bardzo dobry kontakt z publicznością
  • The Horrors - nie pasuje mi ich muzyka, więc poszedłem sobie na maleńką scenę Alter Stage, gdzie grał
  • Terrific Sunday - bardzo fajny polski rockowy zespół. Dobrze grają w dodatku bardzo sympatycznie wypadają na scenie. Miło widzieć radość występującego zespołu a mieli ku temu powód, bo udało im się wypełnić i zatrzymać publiczność na tej scenie (może to i najmniejsza scena Open'era ale co z tego)
  • Faith No More - niesamowici! Klasyka metalu znakomicie zagrana zgromadziła chyba najwięcej widzów w tym roku, którzy się dobrze bawili. Zespół, jak i cała scena (boki i tył tej ogromnej sceny) przystrojona na biało a wokół mnóstwo kwiatów - dawało to bardzo ciekawy efekt świetlny. Jeden z tych koncertów, dla których warto być na Open'erze;
  • Bastille - częściowo rockowo, częściowo popowo i tanecznie oraz kilka spokojniejszych utworów. Bardzo dobry koncert gdzie publiczność i zespół wydawali się bawić równie dobrze
  • Phoenix - najlepsza oprawa wizualna koncertu w tym roku i dobra muzyka. Udało im się zatrzymać większość widowni, mimo że był to już ostatni koncert. Nie dziwię się, bo grali dobrze i był to kolejny koncert, który bardzo mi się podobał.
Podsumowując ten rok to kolejny bardzo udany Open'er, jednak ja, jako stały bywalec Open'era, odczułem pewien niedosyt przez to, że po raz pierwszy od 8 lat ten festiwal był mniejszy od poprzednich. W zeszłych latach nigdy nie było sytuacji, że nigdzie nic się nie działo a w tym roku takich chwil było wiele. I nie wiedzieć czemu brakowało mi tego biegania miedzy scenami, by zobaczyć jak najwięcej koncertów, bo było ich tak dużo, że nie dało się wszystkiego zobaczyć. W tym roku bez większych problemów można było posłuchać większość koncertów.
Mimo to, dla ludzi kochających muzykę jest to wspaniały festiwal. Szczególnie jeśli nie ma się już czasu na bieżąco śledzić tego co się w muzyce dzieje. Miałem szansę posłuchać tu wielu dobrych zespołów, o których nawet wcześniej nie słyszałem. A możliwość posłuchania klasyków światowego rocka jest szczególną atrakcją tego festiwalu.

sobota, 5 lipca 2014

Open'er 2014 - dzień 3.

A jednak: 3. dzień Open'era zgromadził więcej osób niż koncert Pearl Jam. Tego dnia miałem przyjemność posłuchać:
  • Misia Ff - najlepszy z polskich wykonawców jakich słuchałem w tym roku. Czystą przyjemnością było ją słuchać leżąc w słoneczku na trawie i zbierając siły. Publiczność pod sceną za to bawiła się bardzo dobrze, bo Misia ma bardzo dobry kontakt z publicznością. Dziś jeszcze do posłuchania na scenie w mieście;
  • Foals - po prostu bardzo dobry koncert;
  • Mela Koteluk - mdła muzyka do tego okraszona przeciętnym głosem. Na szczęście szybko zaczynał się następny koncert na innej scenie;
  • Wild Beasts - jeden z najciekawszych dla mnie zespołów tego Open'era. Grali bardzo różnorodny, ciekawy melodycznie rock. Prawie każdy ich utwór był w innym stylu muzycznym i każdy bardzo dobry;
  • Jack White - ogromny tłum i mocny koncert. Swoje ostre i charakterystyczne brzmienie Jack przeplatał country (ale nie za dużo). Wszystkie utwory miały znakomite, koncertowe, dłuższe wykonania z mnóstwem solówek. A gdy Jack grał swoje hity to publiczność po prostu szalała;
  • Ben Howard -  po Jacku White'cie bardzo dobrze słuchało się spokojnej, balladowej i dobrze zagranej muzyki. Miłe odprężenie po ostrym rockowym brzmieniu wcześniejszego koncertu
  • Lykke Li - choć zgromadziła dość dużo publiczności to ja po 3 utworach sobie darowałem. Jej skrzeczący, nieprzyjemny głos po prostu mnie drażnił.
Tak zakończyłem wczorajszy dzień. Ale w jego trakcie przyszła mi do głowy jeszcze następująca refleksja - słuchając większości polskich zespołów na Open'erze dochodzę do wniosku, że polscy wykonawcy są tam zakompleksieni, że są gorsi od swoich zagranicznych kolegów (co wcale nie musi być prawdą) i to słychać w ich pełnych goryczy komentarzach. I pewnie właśnie przez to, że grają w takim nastroju i z takimi depresyjnymi komentarzami to gorzej wypadają od zagranicznych kolegów.
Na szczęście np. Misia Ff nie grała w takim nastroju i potrafiła bawić się z publicznością. Cieszy mnie, że przynajmniej niektórzy polscy wykonawcy potrafią się znaleźć na takim festiwalu.

piątek, 4 lipca 2014

Open'er 2014 - dzień 2.

Po kolejnym, bardzo udanym dniu Open'era. W tym roku nie pisałem jeszcze o znakomitej organizacji festiwalu, bo taka jest od wielu lat. Mimo to i w tym roku wprowadzono kilka udoskonaleń wpływających na podróż na i z festiwalu. I jak się dowiedzieliśmy od organizatora, aż 5000 ludzi pracuje w obsłudze festiwalu.
A teraz przejdźmy do najważniejszego - wczorajszych koncertów:
  • Pearl Jam - niesamowici! Dali 2-godzinny koncert, który był znakomicie zagrany i znakomicie prowadzony. Poza tym grają naprawdę dobrą muzykę. Koncert był jeszcze lepszy niż, który dali 4 lata temu na Open'erze. Na koniec zaprosili też na scenę muzyków z MGMT. Tylko się cieszyć, że mimo tego, że basista zapomniał paszportu to udało się go wpuścić do Polski...
  • MGMT - wcześniejszy równie znakomity koncert. Bardzo dobrze się ich słuchało i na scenie też się znakomicie i energetycznie sprawdzili. Do tego ciekawe wizualizacje (lubię dobry show na scenie ;) )
  • The Afghan Whigs - dobry i dobrze zagrany rock. Kolejny koncert, który słuchałem z czystą przyjemnością
  • Pustki - na początek mojego dnia dobry i ciekawy muzycznie polski zespół. Ale wolałbym by darowali sobie pisanie tekstów... Niestety jak zwykle do zespołów z głównej sceny im daleko.
  • MØ - tylko dwa razy mijałem i krótko słuchałem, ale z tych kilkunastu minut w czasie których ją słuchałem uważam, że dała dobry koncert do niezłej muzyki.
Oprócz tego szybko minąłem Rasmentalism & Marcinkowski Quartet (to bardzo nie moja muzyka), chwilę posłuchałem Darkside (też nie moje klimaty) i zmyłem się z Rudimental (średnio moje klimaty).
Z resztą nie tylko ja tak do tego podszedłem: na MGMT było dużo ludzi, Perl Jam oczywiście zgromadził tłumy (dużo jednodniowców). Na innych koncertach świeciły pustki.
To tyle mej krótkiej relacji. Czas zastanowić się, na którą dziś się tam wybrać...

czwartek, 3 lipca 2014

Open'er 2014 - dzień 1.

Kolejny rok, w którym mam przyjemność brać udział w festiwalu Open'era.

Pierwsze wrażenia z początku tego festiwalu, to że jest mniejszy. Po raz pierwszy od kiedy biorę udział w Open'erze wydaje mi się, że jest mniej wszystkiego niż w zeszłym roku: mniej występów na głównej scenie, mniejsze miasteczka festiwalowe, mniej ludzi (ale to może się zmienić nawet dziś - w końcu dziś będzie Pearl Jam).

Na szczęście muzycznie jestem usatysfakcjonowany:
  • HAIM - najlepszy dla mnie koncert 1. dnia. Byłem mile zaskoczony dziką rockową energią trójki sióstr na koncercie. Żaden inny zespół tego dnia nie tryskał taką radością grania i śpiewania, i nie robił tego z taką udzielającą się energią. Poza tym w wersji koncertowej HAIM serwuje szalone połączenie stylu przypominającego mi lata '80 z czystym rockiem;
  • Interpol - bardzo lubię ten zespół i z przyjemnością ich wysłuchałem;
  • Foster the People - rockowo-elektroniczno-taneczne dobre zakończenie dnia;
  • Coldair - solista wspomagający się komputerem w ciekawym zagraniu swojej muzyki. Wcześniej przeze mnie nie znany, ale gra ciekawą i przyjemną muzykę ilustrowaną dobrze pasującymi i nastrojowymi wizualizacjami;
  • The Black Keys - headliner wczorajszego dnia. Zagrali dobry koncert ale jak dla mnie bez fajerwerków. W porównaniu np. z HAIM wyglądało to bardziej jak "gramy profesjonalnie na kolejnym festiwalu mimo, że właściwie za bardzo nam się nie chce. W końcu to tylko ćwierć wielkości Glastonbury";
  • Eric Shoves Them In His Pockets - polski zespół. Nie jest zły i wydawał się dobry na początku, ale wszystkie następne były po prostu lepsze.
Dziś czekam na Perl Jam, którzy już raz dali znakomity koncert na Open'erze. Innych dzisiejszych zespołów  nie znam, ale to tylko więcej szans na miłe zaskoczenia.

piątek, 14 marca 2014

Odważny ruch ("Lightning Returns: Final Fantasy XIII")

Niedawno zacząłem grać w "Lightning Returns: Final Fantasy XIII" (którą będę nazywał w skrócie FF XIII-3). I to co mnie zaskoczyło to, jak bardzo jest to odważna gra. System gry praktycznie łamie wszystkie zasady wg jakich współcześnie konstruuje się gry, z czego najbardziej rzucające się w oczy to:
  1. Energia postaci nie odnawia się automatycznie (w trybie "Normal "). Trzeba się ręcznie leczyć. 
  2. Jeśli ktoś mówi, że trzeba daną misję wykonać szybko, to trzeba ją wykonać szybko inaczej misja skończy się niepowodzeniem.
I właśnie ten drugi aspekt jest najbardziej świeży. Nie pamiętam kiedy ostatnio grałem w jakąś grę RPG, w której przemijający czas miał znaczenie w takim stopniu, że pochopne go marnowanie kończy się przegraną w grze.
Jest to też ciekawe wyzwanie dla gracza: wykonywanie misji trzeba tak zaplanować, by robić jak najwięcej rzeczy "przy okazji", np. biegnąc w jakieś miejsce. Inaczej będzie się za bardzo marnowało czas. Trzeba też zdecydować czy będzie korzystniej wykonać więcej misji prostszych, z mniejszą nagrodą czy wybrać trudniejszą i bardziej czasochłonną misję za większą nagrodę.
Jakby tego było mało, trzeba jeszcze ułożyć sobie działania zależnie od tego o jakich godzinach jakie postacie NPC i obszary są dostępne. Nie każdą misję można wykonać o każdej godzinie. W dodatku jeśli ktoś mówi, że nie można za długo zwlekać to nie można, bo np. porwana osoba zginie.

Jest to w świecie współczesnych gier bardzo odważne podejście, ponieważ nie zakłada prowadzenia gracza za rączkę. To podejście nie zakłada nawet, że graczowi uda się obejrzeć i zrealizować wszystko co jest dostępne w grze - bo świat gry nie ma tyle czasu...

I choć sam system walki podoba mi się znacznie mniej niż w poprzedniej części, to poganiany czasem zostałem bardzo wciągnięty w rozgrywkę. Sposób opowieści, skupiającej się głównie na postaciach pobocznych (wygląda na to, że większość gry to opcjonalne misje poboczne) też jest czymś świeżym. A ja lubię nowe, świeże podejścia. :-)

poniedziałek, 3 marca 2014

Bardzo wierna ekranizacja ("Wielki Gatsby")

Przeczytałem ostatnio "Wielkiego Gatsby'ego", głównie z ciekawości jaki jest pierwowzór filmu (Baza Luhrmanna), który mi się podobał.

Ku mojemu zaskoczeniu film jest bardzo wierną ekranizacją książki. Wszelkie zmiany jakie w nim się pojawiły są kosmetyczne lub miały na celu dostosowanie treści do współczesnego odbiorcy, lub są pewnym ulepszeniem narracji pod kątem filmu.

To co mnie najbardziej uderzyło gdy czytałem książkę, to pogarda narratora pierwszoosobowego (Nicka) do postaci Toma i Daisy. Narracja w filmie pozwala nam samym poznawać te postacie i ocenić je na podstawie ich zachowań. Książka w ciągu pierwszych 20 stron tak bezpośrednio, negatywnie, w pełnych pogardy zdaniach opisuje te postacie, że nie mamy żadnych wątpliwości jacy są już do końca książki. Nie będę ukrywał, że wolę narrację w ekranizacji, która jest mniej łopatologiczna.

Inne zmiany (pod kątem współczesnego odbiorcy) to np. rezygnacja z zabawy w zgadywanki, które wymyślone nazwiska nawiązują do jakich rzeczywistych ludzi żyjących w czasach Fitzgeralda. Mimo wyjaśnień tłumacza, który rozwikłał dla mnie te zagadki, nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Nie wiem kim byli tamci ludzie i nie wiem jak byli znaczący. Uproszczenie w filmie i nazwanie ich po prostu wpływowymi senatorami i gwiazdami o wiele lepiej wyraża intencje Fitzgeralda dla współczesnego odbiorcy, który nie musi znać historycznych uwarunkowań sprzed prawie wieku (szczególnie, że nawet nie jestem Amerykaninem). Film zawiera więcej takich drobnych zmian, nie zmieniają one jednak wymowy książki.

Ostatnia sprawa to kilka zaginionych wątków, które nie znalazły się w filmie (dwa wątki poboczne). Ja wiem, że te wątki zostały nakręcone (bo widziałem usunięte sceny z filmu) i zawsze można mieć pretensje, że film mógłby być pół godziny dłuższy i niczego nie pomijać. Jednak czy te wątki rzeczywiście tak dużo wnoszą to tej opowieści? Nie. A filmom (niestety) służy lepiej zwarta i prostsza konstrukcja (bez zbyt wielu wątków pobocznych). Ludziom trudno jest wysiedzieć więcej niż te 2h godziny z niewielkim kawałkiem w jednym posiedzeniu w kinie (co dobrze było widać np. na "Powrocie króla" czy na "Avatarze").

Zastanawiam się, czy zawsze jest tak, że to co czytamy/widzimy pierwsze nam się bardziej podoba? Ja uważam, że "Wielki Gatsby" Baza Luhrmanna jest jedną z lepszych ekranizacji książek jakie widziałem w życiu.