niedziela, 21 października 2012

Niedoceniony kapitan, najgorsza kapitan

W momencie kiedy pojawił się ostatni, piąty serial dziejący się w uniwersum Star Trek należałem do tych fanów, którzy nie mogli go zaakceptować. Nie byłem jedyny. Kto wie czy nie można by nawet powiedzieć, że miłość fanów do uniwersum "zabiła" serial.

Teraz, gdy po pewnym czasie obejrzałem ponownie cały serial muszę się przyznać, że moje pierwotne opinie o serialu "Star Trek: Enterprise" były wielce krzywdzące. Uważam teraz, że jest to bardzo udany i dobrze przemyślany serial. Bardzo się różni od swoich poprzedników, ale to jest przecież zaletą. To co zraziło starych fanów było tak naprawdę jedynym logicznym posunięciem na kontynuację serii:  dobrze przemyślany prequel. Kapitan, który jako pierwszy człowiek z Ziemi jest w stanie podróżować z prędkością warp i spotykać wiele nowych gatunków. I widać to w początkowych sezonach: przy każdym spotkaniu Archer chwali się z szerokim uśmiechem skąd przylatuje. Widać, że jest dumny z osiągnięć ludzi, które reprezentuje ten statek. Widać też, że jako pierwszemu ziemskiemu kapitanowi, brakuje przewodnika w postaci zasad postępowania przy kontakcie z nowymi gatunkami itd. Nie da się też ukryć, że cechuje go naiwny idealizm.

Serial zmienił ton w momencie gdy Archer musi ratować Ziemię przed śmiertelnym zagrożeniem. Mimo swojego stosunkowo niewielkiego doświadczenia widać, że jest dobrym kapitanem. Robi wszystko co jest niezbędne by osiągnąć swój cel, który dla niego jest większym dobrem. Potrafi podejmować trudne i niejednoznaczne moralnie decyzje w sposób spójny i logiczny.

W serialu też udana jest pozostała załoga, a przede wszystkim stosunki między nimi. Różne złośliwości, które między sobą wymieniają dodają życia serialowi.

Oczywiście serial nie jest idealny. Ma kilka wpadek (np. ostatnie odcinki 3. i 4. sezonu) czy rzeczy, które ze względu na szacunek dla oryginalnego serialu, umieszczono w projekcie mostka (głupio wyglądający i nielogiczny "wizjer" oficera naukowego). Na szczęście nie ma tego na tyle dużo, by było to bardzo irytujące.

Dla kontrastu oglądałem jednocześnie "Star Trek: Voyager" i muszę stwierdzić, że jest to najgorszy ze wszystkich seriali Star Trekowych. Łączy wady wszystkich pozostałych seriali. A najwięcej zarzutów można przedstawić kapitan Voyagera, Kathryn Janeway. Po pierwsze postępuje w sposób niespójny. Zależnie od humoru i bez żadnego logicznego wytłumaczenia czasami ślepo przestrzega federacyjnych zasad i prawa a innym razem je łamie. Wygłasza napuszone i nudne przemowy jak Picard. Problem w tym, że w przeciwieństwie do Picarda, ona sama nie postępuje zgodnie ze swoim moralizowaniem. Janeway jest postacią całkowicie nierealistyczną: wszystko potrafi. Zna się na sprawach naukowych, inżynierskich, na medycynie i potrafi biegać z bronią. Tam gdzie w innych serialach wyraźnie było widać, że kapitan konsultuje się z ekspertami w różnych dziedzinach wiedzy to Janeway sama najlepiej wszystko wie i wpada na wszelkie pomysły w najgorszym wypadku nie później niż członkowie jej załogi będący ekspertami w określonych dziedzinach.
Niepotrzebnie biega po statku zamiast zlecać załodze rzeczy do zrobienia, tak jak powinien robić to kapitan. Poza tym wielokrotnie ryzykowała życie dziesiątek ludzi (całej załogi) dla ratowania życia jednej osoby. Tak nie postępuje dobry kapitan. Poza tym na pewno ma problemy z liczeniem, ponieważ nie może się doliczyć ile ma promów. Można odniesć wrażenie, że liczba promów na Voyagerze jest nieskończona, ponieważ Janeway "radośnie" traci kolejne promy co kilka odcinków. Nawet pierwszy ziemski kapitan statku warp, Archer, wiedział, że ma dwa promy i zawsze starał się by wracały z misji.

Słabo też wypadają obcy w tym serialu, którzy są zaprojektowani bez wyobraźni i wyglądają jak ludzie w piżamach. Po różnorodności "Star Trek: Deep Space Nine" wydaje się to śmieszne.

Zawsze dziwi mnie, gdy ktoś mówi, że "Voyager" to jego ulubiony serial Star Trekowy. Co w nim jest lepszego niż w innych serialach? Ja nie widzę niczego.

sobota, 22 września 2012

Czy model free-to-play jest zwiastunem nowego sposobu wykluczania cyfrowego?

Jeszcze nie tak dawno, jak ktoś zdecydował się przenieść na chwilę w wirtualny świat gier, odkrywał że wszyscy są tam równi. Niezależnie czy osoba była bogata, czy była biedna, w świecie gier (w tym gier sieciowych) wszyscy mieli takie same szanse i takie same możliwości. Trzeba było tylko opłacić "wejściówkę" do tego świata. Taką samą dla wszystkich.
Jednak w ostatnich latach to się zmieniło. Pojawiła się koncepcja free-to-play, która wydaje się znakomitym pomysłem. Niby zmniejsza wykluczenie cyfrowe umożliwiając większej liczbie ludzi grać, ponieważ nie ma "opłaty wejściowej". Ale według mnie koszt społeczny takiego podejścia jest znacznie większy i dla mnie wielce niepokojący. Model free-to-play praktycznie zawsze wiąże się z mikropłatnościami. Ci którzy mają pieniądze mogą kupić lepsze przedmioty i możliwości dla swoich awatarów. W ten sposób lepsi w grze są ludzie bogatsi a ludzie bardziej umiejętni lecz biedni są automatycznie ustawiani na gorszej pozycji.
Inną kwestią jest to, że uważam mikropłatności w grach za sposób na oszukiwanie ludzi. Łatwiej wyciągnąć od ludzi 10 razy 5 zł niż raz 50 zł. Podejrzewam, że Ci którzy grają w takie gry, tak naprawdę wydają na nie o wiele więcej rzeczywistych pieniędzy niż wydaliby w tradycyjnym modelu (jednorazowy zakup i ewentualnie stały abonament dla MMO). W dodatku dostaną mniej: tylko te elementy gry które dokupią a nie zawsze w całości stworzony świat.

Mówi się, że trzeba walczyć z wykluczeniem cyfrowym i robi się wiele, by je zmniejszyć na poziomie infrastruktury. A jednocześnie buduje się nowe mury i stwarza nowe powody wykluczenia cyfrowego ludzi mniej zamożnych już wewnątrz cyfrowego świata. Obawiam się, że modele wykluczenia cyfrowego stworzone w domenie elektronicznej rozrywki szybko przeniosą się na inne domeny cyfrowego życia.

poniedziałek, 17 września 2012

Devil May Cry 1 - 3 (HD Collection)

Kiedy zapowiedziano ponowne wydanie "Devil May Cry HD Collection" ucieszyłem się. Po pierwsze dlatego, że za czasów PS2 nie zdążyłem zagrać w 1. część a po drugie, chciałem zobaczyć i zagrać w 3. część w HD.

1. część serii przyniosła mi lekkie rozczarowanie. Mimo, że gra była rewolucyjna w momencie powstania, teraz wydaje się archaiczna, w dodatku w sposób lekko irytujący. Niewiele fabuły, w dodatku niezbyt ciekawej. Gra dosyć krótka. System walki, jak na współczesne czasy, zbyt mało rozbudowany i ciekawy.
Efekt tego jest taki, że gdy zagrałem w 2. część od razu po przejściu pierwszej, to ta część wyklęta przez krytyków i fanów spodobała mi się. W porównaniu z częścią 1. ma znacznie ciekawszy system walki, więcej lokalizacji i w ogólności jest o wiele nowocześniejsza. Nie drażni swoją archaicznością i nie odbiega znacznie jakością od różnych mniej udanych współczesnych produkcji. Naprawdę nie rozumiem, czemu ta część była tak słabo oceniana kiedy po raz pierwszy została wydana, skoro jest takim ogromnym postępem względem swojego poprzednika (nie zmienia to faktu, że gra nie jest nadzwyczajna).

Teraz ponownie przechodzę część 3. I muszę stwierdzić, że dla mnie to 3. i 4. część serii są "prawdziwymi" "Devil May Cry". Rozbudowana i ciekawa fabuła, w końcu porządnie przedstawiony bohater (Dante), ciekawi przeciwnicy (Arkham aka Jester oraz oczywiście Vergil). Niesamowite sceny zdobywania nowych demonicznych broni. Efektowna choreografia walk (szczególnie sceny z Lady aka Mary). Dodatkowo rozbudowane lokalizacje, w których drzwi nie zamykają się bez przerwy za plecami. Gra, mimo że podzielona na rozdziały ma świat otwarty - raz odblokowane lokalizacje są na stałe dostępne w grze i można biegać po świecie w tą i z powrotem (tak jak lubię). Gra się nie zestarzała mocno (ewentualnie dobrze się zestarzała). Znakomicie się bawię, grając ponownie w tą część z wyraźną, odświeżoną grafiką w HD. Szczególnie, że poziom moich umiejętności jest znacznie wyższy niż gdy pierwszy raz spotkałem się z tą serią. ;-)

Cieszę się z wydania DMC 3 w HD i dla samej tej gry mogę polecić kolekcję każdemu fanowi gatunku. A w związku z rebootem serii pozostaje mi marzyć, że może jednak Capcom zdecyduje się na Devil May Cry 5 w stylu części 3 i 4. Byłbym bardzo ciekaw dalszej historii Dantego i Nero.

wtorek, 31 lipca 2012

"Mroczny rycerz powstaje" - wymarzone zakończenie

Ostrzegam: tekst zawiera spoilery dotyczące zakończenia filmu.

Ostatnia (podobno) część Nolanowskiego podejścia do komiksu o Batmanie sprawiła mi bardzo dużą satysfakcję.
Po pierwsze bardzo podoba mi się przedstawienie postaci Bruce'a Wayna w tej części, jako człowieka chorobliwie samotnego. Bruce tak bardzo cierpi, że nie potrafi się wyrwać ze swojej samotności. Boi się, że jeśli cokolwiek zrobi, to będzie bardziej cierpiał i ten strach go paraliżuje. Jego życie stało się puste od kiedy przestępcy nie zagrażają już Gotham i Batman nie jest już potrzebny. Bruce mimo to dalej stara się pomagać miastu, przez akcje charytatywne, ale robi to bez żadnych emocji. Jest tak bardzo w sobie zamknięty, że nawet nie chce mu się sprawdzić czy jego działalność charytatywna nadal się toczy. Jest całkowicie i rozpaczliwie zamknięty w swoim nieukojonym cierpieniu i samotności.
Co ciekawe, w taki sposób postać Batmana przedstawił też Tim Burton w swoich ekranizacjach komiksu. Jak widać Nolan doszedł do podobnych wniosków na temat tej postaci. Ta przejmująca samotność Batmana, była jednym z powodów, dla których tak bardzo lubię tego superbohatera.

Drugim powodem, dla którego bardzo spodobał mi się ten film jest, że zrealizował moje wymarzone zakończenie tej opowieści: Bruce przestaje być Batmanem ale ma swojego następcę w tej roli. Nie spodziewałem się, że ktoś odważy się wykorzystać ten motyw z komiksów i filmów rysunkowych, gdzie Batman to nie zawsze był Bruce Wayne. Mimo to marzyłem o wykorzystaniu tego motywu. W końcu jak długo jeden człowiek może pełnić rolę zamaskowanego mściciela?
Bardzo podoba mi się też eleganckie wykorzystanie motywu Robina, który u Nolana jest policjantem, a nie irytującym, nastoletnim akrobatą.

Marzę teraz, żeby Warner znalazł odwagę by kontynuować serię w tym miejscu, w którym Nolan ją zakończył. Z chęcią zobaczyłbym opowieść o nowym Batmanie, któremu Bruce mógłby pomagać jako doradca, mentor (motyw, zaczerpnięty z serialu "Batman Beyond", który bardzo mi się spodobał). Niech tylko nie rozpoczynają tej opowieści w kinach od początku.

niedziela, 8 lipca 2012

Open'er 2012 - dzień 3. (czy istnieje emoticon podskakiwania?)

3. dzień Open'era był przeze mnie najbardziej wyczekiwanym w tej edycji. Z resztą chyba nie tylko przeze mnie, ponieważ tego dnia było znacznie więcej ludzi, niż w dni poprzednie. Muszę przyznać, że dwa niesamowite koncerty, w których wziąłem udział, w pełni spełniły moje oczekiwania.

Pierwszy to koncert grupy Franz Ferdinand. Zespół grał bardzo dynamicznie i bez problemu porwał tysiące stojących przed sceną ludzi. Jak zwykle jest to niesamowity widok, zobaczyć tylu ludzi skaczących jednocześnie. :-) Piosenki były znakomicie zagrane, praktycznie każda doczekała się przynajmniej drobnych improwizacji. Dla osób znających dobrze albumowe wersje była to nie lada gratka. Poza tym każdy z członków zespołu mógł się popisać. Solówki były znakomicie wkomponowane w koncert i utwory. Nawet perkusista miał swój moment, kiedy to reszta członków zespołu dołączyła do niego i razem, we czterech, zagrali znakomitą solówkę na samej perkusji.

Drugim wspaniałym koncertem był występ The Cardigans. Grupa zagrała w całości (i odpowiedniej kolejności) album "Gran Turismo" a później trochę piosenek z pozostałych albumów. Na początku koncertu wydawało się, że Nina Persson zastanawia się po co w ogóle przyjechała na Open'era. I nic w tym dziwnego, ponieważ na samym początku było tylko kilka rzędów publiczności przed sceną. Jednak bardzo szybko ludzie zaczęli się schodzić i wkrótce było ich nie mniej niż na koncercie Franza Ferdinanda. Wraz z przypływem ludzi, Ninie przybywało energii i humoru. Po krótkim czasie jej hipnotyzujący urok i sposób śpiewania sprawił, że ktokolwiek przybył popatrzeć na koncert już na nim zostawał. Zespół po niedawnej reaktywacji wydaje się być w znakomitej formie. (Możliwe też, że zespół miał problemy z odsłuchem - sądząc po komentarzu na ich stronie - i dlatego Nina na początku wydawała się niepewna siebie.)

Poza tymi dwoma koncertami posłuchałem sobie też Nosowskiej, która jak zwykle dobrze śpiewała i miała też bardzo ciekawą scenografię koncertu: pasujące do piosenek i klimatyczne wizualizacje rzutowane na folie znajdujące się przed zespołem. Poza tym posłuchałem trochę L. Stadt (taki sobie) i Bloc Party (który nadal szczególnie mi nie podchodzi).

Z powodu potrzeby nagłego wyjazdu 3. dzień festiwalu niestety był ostatnim moim dniem na Open'erze w tym roku. :-( Pozostaje mi czekać teraz na następną edycję z nadzieją na przeżycie kolejnych niesamowitych koncertów.

piątek, 6 lipca 2012

Open'er 2012 - dzień 2. (rosa na włosach)


Rzeźba (instalacja),
którą ja nazwałem "Oset"
oraz mgła.
Drugi dzień Open'era przebiegł pod znakiem mgły (takie zjawisko atmosferyczne, nie zespół), która miała swoją premierę na tym festiwalu. Mimo to, mi i znajomym, udało się nie zgubić oraz dojrzeć scenę, z efektem rozmycia wygenerowanym przez mgłę. ;-)
Dzień odbył się dla mnie bez większych hitów, ale byłem miło zaskoczony jakością i rockową gatunkowością koncertów, na których byłem. Jeśli to co można usłyszeć na Open'erze jest reprezentacyjną próbką tego co się dzieje w muzyce, to mogę powiedzieć, że cieszy mnie, że rock trzyma się dobrze. :-)
"Oset" w nocy
(i mgle)
Z wczorajszych koncertów najbardziej spodobały mi się zespoły The Maccabees oraz Dry The River. Mogę o nich napisać, że są to po prostu dobre, rockowe zespoły. Kolejne miejsca zajęły u mnie zespoły: Bon Iver oraz Iza Lach.
Lubiący folkowe klimaty mogli posłuchać bardzo dobrych koncertów Kapeli Ze Wsi Warszawa oraz Paula i Karol. Kapela... podobała mi się bardziej, ale Paulę i Karola podziwiam za wykrzesanie niesamowitej energii grubo po północy.

Do opisania pozostał mi jeszcze wczorajszy główny punkt programu: Penderecki/Greenwood. Ten koncert był momentem, który mi przypomniał, dlaczego nie lubię współczesnej muzyki klasycznej. Uświadomiłem sobie, że chociaż nie przepadam za reggae czy hip-hopem to istnieje bardziej męcząca muzyka. Dzielnie wytrzymałem jakieś 45 minut tego koncertu (oczywiście byli ode mnie dzielniejsi ludzie) głównie po to by utwierdzić się w przekonaniu, że kakofonia i niszczenie instrumentów muzycznych nie są tym co lubię słuchać. Nie dziwię się, że 50 lat temu nikt tego nie chciał wykonywać... Potrafię docenić emocjonalną jakość przekazu "Trenu Ofiarom Hiroszimy". W tym utworze dało się usłyszeć przerażenie, krzyki ofiar, zniszczenia będące efektem bomby atomowej. Mimo to taki typ muzyki całkowicie mi nie odpowiada. Kolejnym utworem Pendereckiego była "Polymorfia". Kompozycja powstała na bazie encefalogramów pacjentów zakładu psychiatrycznego, słuchających "Trenu Ofiarom Hiroszimy". Mogę tylko założyć, że finał tego utworu, który był dość melodyczny i trwał kilkanaście sekund wyrażał ulgę pacjentów, po tym jak skończono im grać "Tren..." Jeśli chodzi o utwory Greenwooda, to nie były tak męczące, ale też nie przemówiły do mnie.

Teraz czekam z niecierpliwością na koncerty 3. dnia - Franz Ferdinand i The Cardigans to zespoły, które bardzo lubię. W szczególności ten drugi mnie ciekawi, ponieważ The Cardigans był jednym z moich ulubionych zespołów w moich studenckich czasach. :-)


czwartek, 5 lipca 2012

Open'er 2012 - dzień 1.

(Tekst całkowicie subiektywny, czyli jak piszę o dobrym muzyku tzn., że mi się podobało a jak piszę o złym, to mi się nie podobało).

6 lat temu byłem po raz pierwszy na Open'erze. Od tego czasu bardzo polubiłem ten festiwal, co roku szukając tam zarówno artystów, których znam i lubię jak i szukając dla siebie nowości. Różnorodność muzyczna festiwalu też mi bardzo odpowiada. Co zatem mogłem zobaczyć i usłyszeć pierwszego dnia tegorocznej edycji?

Przede wszystkim Björk. Zawsze ją lubiłem za oryginalne, charakterystyczne brzmienie, którego i tym razem nie zabrakło. Jej mocny głos wspaniale współgrał z kilkunastoosobowym chórem żeńskim jaki zabrała ze sobą na trasę. Poza tym wyróżniała się ogromną fryzurą ;-) i po raz kolejny najoryginalniejszym instrumentem jaki zdarzyło mi się spotkać na koncercie. Tym instrumentem był prąd (elektryczny). Dosłownie. Niektórym utworom akompaniowały wyładowania elektryczne w specjalnie zawieszonej nad sceną klatce Faradaya. Jeśli ktoś oglądał coś takiego w filmie "Uczeń czarnoksiężnika" to tutaj coś takiego było naprawdę i bez efektów wizualnych.
Drugim koncertem, który bardzo mi się spodobał był występ zespołu Yeasayer. Bardzo przyjemnie brzmiący alternatywny rock (taki jak lubię) z oryginalnym brzmieniem gitar.
A teraz pozostali, których udało mi się zobaczyć:
  • New Order - zespół powstał ponad 30 lat temu i dokładnie brzmiał jak zespół z lat 80-tych. Jest to dobry zespół, szczególnie dla tych, którzy lubią muzykę tamtych lat. Sam występ mojego szału nie wzbudził.
  • Gogol Bordello - ciekawe połączenie muzyki cygańskiej z punk rockiem. Można było się wyskakać.
  • The Kills - duet przypominający wielu osobom The White Stripes, ale wg mnie słabszy. Może być.
  • Tres B. - całkiem niezły, polski zespół rockowy
  • Fisz Emade - oj nie. Jak ja nie lubię hip-hopu.
  • The Tings Tings - miałem tylko 5 minut by na nich popatrzeć, biegając pomiędzy ciekawszymi scenami. W tym czasie byli mocno elektroniczni. Jedno jest pewne: pełen namiot ludzi dobrze się bawił. Ale to raczej brzemienia nie dla mnie.
A jak wygląda organizacja w tym roku? Standardowo jak na Open'era. Ludzie sprawnie wożeni autobusami, usprawniono sprawdzanie elektronicznych biletów, rozdzielając na dwa etapy (w bramkach sprawdzanie czytnikiem kodów paskowych, i oddzielnie nakładanie opasek). W tym roku wyjątkowo szczegółowo sprawdzająca ludzi ochrona.
Miasteczko festiwalowe wydaje się mniejsze. Wynika to z tego, że na terenie lotniska rozpoczęto budowę terminalu pasażerskiego. Dokładnie w miejscu gdzie zawsze znajdowało się miasteczko. Jedzenia znowu różnorodne.
Rozczarowująca była wystawa Muzeum Sztuki Współczesnej: kilka drewnianych budek, które mieściły po około 4 osoby, z telewizorami z teledyskami to nie jest najlepszy pomysł na wystawę na tak dużej imprezie masowej.
Zaś "tajemnicza praca Maurycego Gomulickiego" przypomniała mi dlaczego nie lubię tzw. sztuki nowoczesnej. Instalacja, która jak dla mnie mogła wyrażać co najwyżej odczucia osoby, która boso nadepnęła na oset. Dokładniej uczucia wobec tego ostu.
Inny tegorocznym problemem było nagłośnienie pobocznych zdarzeń. Beznadziejne nagłośnienie było w namiocie Alter Space. Zespół, który wydawał się, że potrafi dobrze grać i śpiewać ciągle tracił tonację. Wydaje mi się, że głównie dlatego, że nie miał odsłuchów i był bardzo źle zmiksowany. Innym problemem były niepotrzebne dźwięki z różnych budek z miasteczka festiwalowego, które były na tyle głośne by dochodzić pod główne sceny. Trochę to drażniło.

Martwi mnie też przyszłość festiwalu związana z rozbudową tego lotniska. Muszę przyznać, że gdyby z tego powodu festiwal zniknął z mapy Trójmiasta, to bardzo by mi go brakowało. Ale zobaczymy co za rok wymyślą w tej sprawie.

czwartek, 7 czerwca 2012

Jak wyłączyć usługi indeksujące i tym odchudzić KDE

Ostatnio zaczęło mnie irytować dosyć duże zużycie pamięci i innych zasobów przez mój pulpit. Postanowiłem więc przyjrzeć się co jest tego przyczyną. Okazuje się, że nie jest to KDE samo w sobie, ale stado usług indeksujących katalog domowy i inne moje dane. Widocznie współcześni programiści uważają, że użytkownicy komputerów są za głupi by potrafić samemu utrzymywać porządek na dysku, który pozwoli na odszukanie zapisanych danych bez pomocy specjalnych narzędzi.
Efekt jest taki, że niepotrzebnie moje zasoby zżerały aż 3 usługi:
  1. Nepomuk - wyszukiwanie na pulpicie dla KDE.
  2. Tracker - wyszukiwanie na pulpicie dla Gnome, które wmusiła mi jedyna Gnome'owa aplikacja, którą używam, czyli Totem. Na prawdę nie rozumiem, czemu odtwarzacz multimediów potrzebuje tę usługę do działania...
  3. Akonadi - przechowuje informacje osobiste (PIM) dla aplikacji KDE, których właściwie poza notatkami nie używam.
Wyłączenie tych usług pozwoliło odzyskać aż do 500 MB RAM! (64-bitowy system). Ale by to zrobić musiałem się trochę naszukać. Założyłem, że nie mieszam jako root w systemie i nie wyłączam tych aplikacji globalnie, ponieważ:
a) przy aktualizacji systemu, pakiety na nowo włączyłyby te zbędne aplikacje;
b) nie chciałem na siłę odinstalowywać tych pakietów powodując niespójność w zależnościach zainstalowanych pakietów.

A teraz, po kolei, jak wyłączyć te usługi jako zwykły użytkownik:
1. Nepomuk - jedyna z wyżej wymienionych, którą można po prostu wyłączyć w ustawieniach KDE ("Wyszukiwanie na pulpicie")
2. Tracker - tu już było trudniejsze. Na początek użyłem tracker-control by skasować ustawienia oraz wcześniej utworzone bazy danych aplikacji i przy okazji zabić aktualnie chodzące procesy. Polecenie to:
tracker-control -r
Następnie używając tracker-preferences wyłączyłem: "Monitorowanie zmian plików i katalogów", zaznaczyłem indeksowanie "Tylko, kiedy komputer nie jest używany" i na zakładce "Położenia" wyrzuciłem wszystko z listy katalogów. Teraz tracker nadal się uruchamia, ale nie zużywa już (prawie wcale) zasobów. W Fedorze aplikacja do konfiguracji trackera jest w oddzielnym pakiecie: tracker-ui-tools
3. Akonadi to najtrudniejszy przypadek. Nie ma żadnego interfejsu, który pozwala na jego wyłączenie. Trzeba ręcznie zmodyfikować plik konfiguracyjny: $HOME/.config/akonadi/akonadiserverrc Trzeba poszukać linijkę z kluczem "StartServer" i ustawić na false (StartServer=false).

Efekt jest taki, że moje KDE znów zużywa stosunkowo niewiele zasobów i działa szybciej. Tracker nie powoduje wywalania się NetBeansa z powodu zajęcia wszystkich zasobów do obserwacji zmian w katalogach. A żadna z używanych przeze mnie aplikacji na tym nie ucierpiała.

Czy naprawdę twórcy desktopów muszą mi wmuszać przeraźliwie zasobożerne aplikacje "pomagające" zarządzać mi danymi na moim dysku?

czwartek, 17 maja 2012

Clementine > Amarok aka "yum remove amarok"

Był taki czas, kiedy szczytem osiągnięć w dziedzinie odtwarzaczy muzyki były produkty WinAmpopodobne. Pod Linuksami rządził wtedy XMMS. Pojawił się jednak Amarok, który dla mnie zrewolucjonizował sposób w jaki powinien zachowywać się komputerowy odtwarzacz muzyki.
Amarok w wersjach 1.x był najlepszym odtwarzaczem wykorzystującym koncepcję biblioteki muzyki (której nie wymuszał na użytkowniku). Wygoda tworzenia playlist oraz kopiowania muzyki na urządzenia przenośne nie miała sobie równych. Dodatkowo miał często wykorzystywaną przeze mnie opcję wyświetlania informacji kontekstowych o utworze, albumie, artyście. Był to dla mnie odtwarzacz idealny.

Niestety twórcy Amaroka zachorowali na to samo co twórcy KDE 4. Ubzdurali sobie, że najważniejsze jest napisanie odbajerzonego frameworka, na którym zbudują aplikację i na widok którego innym programistom opadnie szczęka. Tak powstał Amarok 2.x. Framework w założeniu miał potrafić wiele. Efekt był i jest taki, że niby wiele potrafi, ale niczego nie robi dobrze: nie potrafi rozpoznać albumów składanek (z wieloma wykonawcami) jako jednego albumu, nie potrafi w żaden sensowny i dobrze wyglądający sposób wyświetlać informacji kontekstowych o ile je znajdzie (co zazwyczaj mu nie wychodzi), nawet playlisty są mniej wygodne i działają gorzej. W dodatku zżera nieakceptowalną ilość pamięci idącą czasami w setki MB (podejrzewam, że ma wycieki pamięci).

Na szczęście powstał projekt Clementine. Jego twórcy uznali, że najważniejsza jest stabilność działania aplikacji i wygoda użytkowania. Wzorowali się na starym Amaroku i wyszło im znakomicie. W wersji 1.0.1 wszystko działa grająco i lepiej niż w Amaroku serii 1.x. Co dostaje użytkownik Clementine?
  1. Bibliotekę mediów, która poprawnie rozpoznaje albumy i jest wygodna (używanie jej jest nieobowiązkowe).
  2. Wyszukiwarkę utworów, która może również szukać w kilku popularnych usługach internetowych.
  3. Wygodny i działający dostęp do informacji o artyście, utworze, do tekstów piosenek.
  4. Wygodne tworzenie playlist z możliwością otwarcia kilku jednocześnie (w zakładkach).
  5. Niewielkie i w pełni akceptowalne wykorzystanie pamięci (50-60 MB na tak zaawansowaną aplikację to nie jest dużo).
Dla mnie nadszedł już czas by pożegnać się z Amarokiem, który bardziej przypomina potwora Frankensteina niż aplikację rzeczywiście nadającą się do używania.

wtorek, 15 maja 2012

Mściciele (The Avengers)

Nie znałem wcześniej komiksowej serii "Avengers" Marvela, ale pomysł połączenia wielu superbohaterów w jednej opowieści jest ciekawy. Interakcja między tyloma osobami o silnym charakterze ma duży potencjał by iskrzyć humorem i ciekawymi sytuacjami.
Udało się to dobrze oddać w filmie. Dialogi pomiędzy bohaterami Marvela skrzą humorem (w szczególności w obecności Iron Mana). Na pochwałę zasługuje też obsada, która w większości jest taka sama jak we wcześniejszych ekranizacjach komiksów Marvela. Są też nawiązania do poprzednich ekranizacji (m. in. Thora, Iron Mana), dzięki czemu czuje się, że te wszystkie filmy to jeden świat. Oczywiście Ci, którzy oczekują przede wszystkim efektownej akcji nie zawiodą się na tym filmie.

Ale to wg mnie już wszystkie zalety tego filmu. Czas zatem na wady. Przede wszystkim, po raz kolejny, zmuszono mnie do oglądania zrobionego na siłę, słabego 3D. Strasznie mnie drażni, że producenci wymuszają kręcenie filmów w 3D na reżyserach, którzy tego nie czują i którzy robią to po prostu źle. Obejrzałem film w najlepszej w Gdańsku sali z projektorem 3D i mimo tego przez dużą część filmu obraz był po prostu męczący. Film, który od początku nie był planowany jako film 3D, tylko później jest konwertowany do tego formatu wygląda po prostu źle. Zbyt szybkie ujęcia, stosowanie nieostrego obrazu nie sprawdzają się w 3D. Żałuję, że nie było dostępnej wersji bez tego zbędnego bajeru.
Mniejsze wady to przewidywalna fabuła, oraz dosyć nużące wprowadzenie. Rozumiem, jednak że trzeba było przedstawić wszystkich bohaterów, a przy tej ilości to musi trwać.

Jeśli ktoś ma ochotę na przyzwoite kino o superbohaterach to polecam "Avengers". Nie powinien się zawieść, ale też niech nie oczekuje tutaj niczego rewolucyjnego. I jeśli tylko w pobliżu grają wersję 2D, to zalecam wybranie tej wersji.

P.S. Marzę sobie, by producenci filmowi podejmowali z góry decyzję, że film ma być kręcony w 3D, a nie później w celu wyciągnięcia większej kasy za bilety. Efekt 3D jest znakomitym narzędziem filmowym w rękach świadomych i umiejętnie obchodzących się z tą technologią reżyserów. Szkoda, że tylko 3 aktorskie filmy jakie widziałem, oceniam jako dobrze zrobione w 3D (Avatar, Tron: Dziedzictwo, Transformers 3).

wtorek, 14 lutego 2012

Pożegnania

Miałem ogromną przyjemność obejrzeć wyjątkowy japoński film: "Pożegnania" (2008). Jak można domyślić się na podstawie poprzedniego zdania, film mi się bardzo podobał. Film ujął mnie swoją atmosferą, oraz połączeniem przeciwstawnych wrażeń: obcości i bliskości. Jak to możliwe?
Film opowiadał o mężczyźnie, który zrządzeniem losu został pracownikiem zakładu, świadczącego usługi pośmiertne. Nie był to odpowiednik naszych zakładów pogrzebowych, tylko usługa polegająca na japońskiej tradycji rytualnego ubierania (przygotowywania) zmarłego do pochówku. Taki temat jest główną przyczyną obcości tego filmu, ponieważ w naszej kulturze nie ma zwyczaju, który można by do tego porównać. Dodatkowo bardzo obce kulturowo wydało mi się podejście Japończyków do osób zajmujących się pochówkiem zmarłych.
Z czego wynikała jednoczesna bliskość tego filmu? Z warstwy emocjonalnej. Oglądając "Pożegnania" odczuwa się ogromną kulturową przepaść między nami a Japończykami. Jednocześnie gdy przechodzimy do jednostki, to ich odczucia, przeżycia człowieka są takie same jak nasze. Na tej płaszczyźnie nie różnimy się dużo. Pozwala to identyfikować się z bohaterami filmu i głębiej przeżywać tę opowieść. Polskiemu (zachodniemu) widzowi, który nie jest znawcą japońskiej kultury, połączenie niesamowitej obcości kulturowej z bliskością w warstwie emocjonalnej dodaje wrażeń.
Żałuję tylko, że nie udało mi się znaleźć tego filmu na DVD w Polsce, ponieważ wart jest dołączenia do kolekcji kinomana.

czwartek, 2 lutego 2012

Statyczne światy gier

Kilka dni temu napisałem swoją recenzję "Dragon Age: Początek". Napisałem tam, że bardzo drażniła mnie statyczność świata tego RPG. Potem zacząłem się zastanawiać jak to jest w innych grach i doszedłem do wniosku, że przecież tak naprawdę (prawie) wszystkie gry mają statyczne światy (zmiana warunków pogodowych, pór dnia, roku itp. tego nie zmienia).
Potem zacząłem się zastanawiać, dlaczego to mnie tak bardzo drażniło w tej grze a w innych grach nie? Doszedłem do wniosku, że winna jest tu uboga ilość stanów wszystkich lokacji, która średnio wynosiła tylko 2. Zazwyczaj były to stan przed główną misją związaną z tą lokacją i po tej misji.
A jak to bywa w innych grach, że nigdy to mnie tak nie drażniło? Spotkałem się z dwoma rozwiązaniami: prostsze - nie pozwolić graczowi by dowolnie zwiedzał świat gry. Powrót do jakiejś lokacji jest możliwy wtedy, kiedy mamy być świadkiem jakiś dużych zmian, które tam nastąpiły.
Drugi, bardziej pracochłonny sposób na ukrywanie statyczności świata, jest taki by wydarzenia, które dzieją się w świecie gry miały szerszy wpływ na ten świat. Czasami jest to tylko zmiana tematu rozmów postaci sterowanych przez komputer. Czasami te zmiany są bardziej widoczne, jak np. zmiana wyglądu lokalizacji (czyli najczęściej ich zniszczenie ;-) ).
Od dłuższego czasu w grach RPG nie spotkałem się z tym, by twórcy gry nie zastosowali żadnego z powyższych sposobów symulowania dynamiki świata gry. Nawet starutkie Final Fantasy V (1992) ma tego więcej w ciągu pierwszych 11 godzin gry niż "Dragon Age: Początek". :(

niedziela, 29 stycznia 2012

Dragon Age: Origins

Skończyłem w tym tygodniu przechodzić "Dragon Age: Origins" wraz ze wszystkimi dodatkami. Przeszedłem to w ramach odpoczynku od JRPG. W ogólności gra mi się podobała, ale mam mnóstwo krytycznych uwag:
  • bardzo mało oryginalny świat - połączenie "Gry o tron" z "Władcą pierścieni". Mało ciekawe i inspirujące;
  • strasznie nudne, napuszone i sztampowe dialogi w głównym wątku. Co ciekawe, w czasie gry, członkowie drużyny regularnie rozmawiają między sobą i te dialogi są znakomite - duża doza humoru, złośliwości. W dodatku dialogi poboczne znakomicie oddają charaktery postaci. Szkoda, że tak dobre są tylko dialogi "drugoplanowe";
  • świat jest zbyt statyczny - gdy się odwiedzi jakieś miejsce to ono już się nie zmienia (nie licząc pewnych zdarzeń z głównego wątku). Sklepy nie mają nowych dostaw, wrogowie nie powracają w raz oczyszczone miejsca, rośliny nie odrastają...;
  • niezbyt wciągający system walki. Teoretycznie jest zbudowany na znakomitych pomysłach (programowanie komputerowo sterowanych członków drużyny, możliwość trafienia swoich ludzi własną magią) i umożliwia strategiczne rozgrywanie bitew, ale jego implementacja jest mocno niedoskonała. Do największych wad zaliczam tu system "programowania" postaci z drużyny, którymi aktualnie nie sterujemy. Niepotrzebne nagromadzenie dziesiątek opcji powoduje, że człowiek czuje się jakby miał programować w asemblerze (zbyt dużo dostępnych warunków względem tego co się dzieje w świecie i względem ilości "linii" programu, takie mikroprogramowanie). Co ciekawe podobny system w Final Fantasy XII uważałem za bardzo wygodny (warunki i komendy nie były tak rozdrobnione);
  • mało ciekawe projekty lochów - równie liniowe jak w pierwszej połowie Final Fantasy XIII. Niestety tutaj (poza 1 przypadkiem) wszystkie tereny do odwiedzenia były bardzo prymitywnie i nieciekawie zaprojektowane;
  • wyjątkowo drażniące DRM-y - nie dość, że trzeba mieć płytę w napędzie to jeszcze trzeba być zalogowany na serwery EA (by działała część z dodatków)!
Mimo tych wad była to satysfakcjonująca gra. Podobały mi się też 3 z 5 dodatków: "Przebudzenie", który jest praktycznie mniejszą wersją dużej i gry i 2 krótkie: "Pieśń Leliany" oraz "Polowanie na czarownice". Jeśli jest się fanem gier RPG, to jest to pozycja warta uwagi.
Sam na razie wracam do światów Final Fantasy (V a wkrótce XIII-2) ale myślę, że powrócę również do świata Dragon Age.

P.S. Wbrew marudzeniom wielu recenzentów uważam, że nawet XIII część Final Fantasy jest ciekawsza pod względem systemu rozgrywki oraz bardziej oryginalna fabularnie od "Dragon Age". Nie mówiąc już o przewadze wizualnej FF nad DA.