niedziela, 9 grudnia 2018

Iron Fist (Netflix) - najsympatyczniejszy superbohater?

Skończyłem oglądać 2. sezon "Iron Fista" na Netflixie (niestety ostatni), który utwierdził mnie w przekonaniu, że jest to chyba najsympatyczniejszy i najnormalniejszy z filmowych superbohaterów jakich znam.

Większość superbohaterów to osoby narcystyczne, które nie potrafią nawiązywać normalnych, partnerskich związków. Danny Rand w serialu jest jednym z niewielu wyjątków.

Podoba mi się to w jaki sposób przedstawiono jego związek z Coleen. Związek oparty na zaufaniu i słuchaniu siebie nawzajem. Danny nie jest idealny, przez większość czuje się zagubiony (i się z tym nie kryje) - ale pewnie większość ludzi, przynajmniej czasami, tak się czuje. Danny popełnia błędy. Ale to co mi się podoba to, że potrafi się do swoich błędów przyznać, rozważa to co inni mu mówią i sugerują. Ciągle próbuje siebie lepiej poznać i zrozumieć - robi to, bo chce się stać lepszym człowiekiem.

Moją sympatię też wzbudza to, że zawsze szuka dobra w innych ludziach i że nie traci nadziei.

Dla mnie są to wyjątkowe cechy jak na filmowe superbohatera. Szkoda, że pewnie już więcej nie będę miał okazji obejrzeć nowych przygód Iron Fista w takim wydaniu...

czwartek, 6 grudnia 2018

Kratos dojrzewa

Kiedy byłem małych chłopcem imponowały mi filmy o Indianie Jonesie: zwiedzanie zaginionych ruin pełnych tajemnic, radzenie sobie z pułapkami i odnajdywanie skarbów. Atrakcyjna fantazja, choć mało realistyczna (na pewno w moim przypadku).
Wiele lat później dane mi było przeżywać takie przygody w wirtualnych światach: począwszy od pierwszych, prymitywnie dziś wyglądających gier "Tomb Raider" aż po dzisiejsze przygodowe gry akcji, pełne pięknych i cudownych widoków.
Jedną z serii takich gier, które bardzo lubię, jest seria "God of War" - seria, o której można powiedzieć, że dorasta i dojrzewa razem z graczami.

Głównego bohatera, Kratosa, poznajemy w sytuacji, gdy oszukany i omamiony przez Aresa zabija swoją rodzinę w szale bitewnym. W zamian za obietnicę pozbycia się koszmarów jakie nawiedzają go po tym tragicznym wydarzeniu wypełnia misje dla pozostałych bogów, z których ostatnią jest zabicie Aresa. Spartanin ostatecznie zabija Aresa, jednak okazuje się, że inni bogowie też go okłamali. Koszmary nie opuszczają Kratosa a on sam wcześniej zdobył artefakt, który uczynił go nieśmiertelnym przez co nie może też zakończyć swoich cierpień samobójstwem.
Pozostali greccy bogowie dalej go wykorzystują, a kiedy Kratos przestaje ich słuchać, próbują go zabić. Celem Kratosa, uratowanego w ostatniej chwili przez tytana Gaję, staje się zemsta na bogach Olimpu, zabicie ich wszystkich.

Przez całość pierwszych 3 części serii gra się postacią, która żyje ciągłym gniewem. Postacią, która myśli tylko o sobie i o swoim cierpieniu, której nie obchodzi nic poza nim samym. Brutalnie niszczy i zabija wszystko i wszystkich, którzy są lub mogą być przeszkodą w osiągnięciu upatrzonych celów. Nawet niewinni, postronni ludzie padają ofiarą Kratosa. Nigdy wcześniej, ani nigdy później nie grałem postacią, która byłaby tak niesympatyczna i tak brutalna.

Pomimo tego, że normalnie nie czuję sympatii dla takich (anty-)bohaterów i zazwyczaj wybieram inne postacie (jeśli to możliwe) znakomicie mi się grało w te gry. Nawet polubiłem Kratosa. Wszystko to dzięki wybitnie satysfakcjonującej rozgrywce: atrakcyjny i efektowny system walki, ciekawe zagadki do rozwiązania oraz wspaniałe widoki (w momencie powstania wybitne osiągnięcia graficzne).

Do dziś wspominam kilka wyjątkowych scen z tych gier: uruchomienie rumaków czasu (scena w podlinkowanym filmie z rozgrywką) czy skonstruowany przez Dedala labirynt, który był najciekawszą interpretacją mechaniki i wizualizacją tego mitologicznego labiryntu. Nigdzie indziej nie spotkałem się z pomysłem, by ten labirynt był trójwymiarową, obracającą się i zmieniającą sześcienną kostką (pomysł podobny do filmu "Cube" ale w bardzo oryginalnym wydaniu).
Grafika koncepcyjna labiryntu z God of War 3 (2010)
(źródło: https://godofwar.fandom.com)
Indiana Jones w żadnym filmie nie rozwiązywał tak ciekawych i imponujących zagadek ani nie odwiedzał równie imponujących miejsc.

To był rok 2010 a w 2018 została wydana najnowsza część serii (ponownie zatytułowana "God of War"). Przez te 8 lat stałem się ojcem. Moje spojrzenie na świat zmieniło się, zarówno z racji wieku jak i ojcostwa. Kratos też stał się ojcem.

Można powiedzieć, że świat tej serii gier jak i postać głównego bohatera dojrzała podobnie jak ja. Kratosa opuścił gniew. Cechuje go teraz większy spokój, zrozumienie i akceptacja świata. Opiekując się synem rozumie potrzebę panowania nad sobą, chce go chronić przed złem świata i jednocześnie przekazywać mu wiedzę, która pozwoli uniknąć w przyszłości popełnienia takich błędów jak ojciec.
Podróżując z Kratosem i Atreusem przez daleką północ świata mitologii nordyckiej czułem dużą bliskość względem tych postaci. W grze wspaniale oddano zachowanie dziecka - pełne entuzjazmu, ufności. Zachowanie, gdzie wspaniały widok powoduje całkowite rozproszenie się Atreusa co czasami prowadziło do mniej lub bardziej niebezpiecznych sytuacji. W tych momentach czułem się trochę jakbym widział własne dzieci, którym w niektórych sytuacjach trzeba powtarzać: "Skup się. Zrób najpierw to co trzeba".
Sceny, w których Kratos opowiada Atreusowi o świecie, o mechanizmach działania świata, o tym że nic nie jest takie proste jak się wydaje, że pozory mogą mylić tak bardzo przypominały mi chwile, kiedy ja podobnie coś tłumaczyłem swoim dzieciom (oczywiście o naszym świecie a nie świecie mitów). Do tego odpowiedzi i reakcje Atreusa - tak podobne do zachowań moich dzieci.

Grając w tą grę czułem się jakby została stworzona dla mnie. Dla kogoś, kto kiedyś grał beztrosko w tę serię a teraz patrzy na świat inaczej. Dla kogoś kto w pewien sposób dojrzał.

Świat się zmienił, ja się zmieniłem, Kratos się zmienił.

Mieszkanie Frei (God of War 2018)
Jednocześnie pozostało to wspaniałe uczucie przygody a'la Indiana Jones. Zwiedzania fascynującego świata. Rozwiązywania ciekawych zagadek. Podziwiania piękna tego co stworzyli twórcy gry. (Dygresja o bieżącej serii "Tomb Raider" - nowy "God of War" jest bliższy duchowi pierwszym "Tomb Raiderom" niż obecna trylogia. Więcej eksploracji niż walki. Tak jak lubię).


Imponujące kamienne rzeźby (God of War 2018)
Do tego bardzo podoba mi się to, w jaki sposób gra wykorzystała mitologię Nordycką. Nie jest to cukierkowa i łagodna wersja taka jak w Marvel Cinematic Universe (ciekawy jest pomysł działania Bifrostu w grze - całkiem odmienny niż w MCU). Świat mitów nordyckich w "God of War" jest bliższy oryginałowi: brutalny, pełen niesympatycznych, egoistycznych bogów (bardzo ciekawe przedstawienie Odyna pomimo tego, że nawet nie spotykamy go w grze).

czwartek, 8 listopada 2018

Bohemian Rhapsody 2018

Z powodu przeciętnych recenzji wybrałem się na film "Bohemian Rhapsody" pełen obaw. Jednak wyszedłem z filmu oczarowany i radosny.

Jednak najpierw cofnijmy się w czasie do lat kiedy zespół Queen był najbardziej znany i słuchany - był to czas gdy albo jeszcze nie istniałem, albo byłem zbyt młody by o nich słyszeć a jeśli słyszałem to nie byłem w stanie zrozumieć ich sławy ani docenić muzyki - byłem na etapie słuchania piosenek z filmów o Panu Kleksie.
Później, gdy byłem starszy, kojarzyłem ten zespół głównie z muzyki do filmu "Nieśmiertelny" i trochę mniej z muzyki do filmu "Flash Gordon". Poza tym znałem kilka ich największych hitów, ponieważ były grane wszędzie i dość często.
Krótko mówiąc cały fenomen tego zespołu jak i Freddiego Mercury'ego całkowicie mnie ominął.

Interesując i uwielbiając bardziej złożoną rockową muzykę zawsze miałem świadomość, że Queen odegrali ważną rolę w rozwoju rocka. Doceniałem ich kompozycje. Jednocześnie nigdy bardziej nie wgłębiłem się w ich twórczość.

Pomimo tego, jak zobaczyłem zwiastun filmu "Bohemian Rhapsody", wiedziałem, że chcę zobaczyć ten film. Czułem, że mi się spodoba. Potem pojawiły się przeciętne recenzje... Zatem możliwe są dwie opcje: jest to lepszy film niż wielu recenzentów przyznaje albo można mnie urzec prawie dowolnym filmem o powstawaniu dobrej muzyki.

Dla mnie ten film był ciekawym odkryciem, ponieważ tak naprawdę niewiele wiedziałem o legendzie rocka jaką jest Freddy Mercury. Ciekawym dla mnie było odkryć skąd pochodził i jak wyglądała jego wędrówka do muzycznej sławy. Nie mniej ciekawym było obserwować proces twórczy ich wspaniałych albumów i utworów, obserwować interakcje i kłótnie wewnątrz zespołu, których wynikiem była lepsza, ciekawsza i doskonalsza muzyka.
Moja wizja zespołu Queen po tym filmie, to wizja czterech ludzi, którzy kochali muzykę i ciągle szukali nowego sposobu jej grania, tworzenia i wyrażania się przy pomocy muzyki. Bardzo spodobało mi się też stwierdzenie, które padło w filmie, że są zespołem dla tych co stoją przy ścianach, dla osób dla których tzw. mainstream muzyczny nie ma wiele do zaoferowania, dla ludzi, którzy zawsze czuli się inni czy jakoś wykluczeni. Jest mi to bardzo bliskie.

Nawet jeśli wiele z tego co było w filmie nie jest prawdą, jest podkolorowane itd. to nie ma dla mnie znaczenia. Liczy się dla mnie opowieść o muzyce i miłości do niej.

Na koniec chcę jeszcze opisać jakie niesamowite wrażenia wywarł na mnie miks filmu w Dolby Atmos (słuchany w Helios Forum Gdańsk). Dźwięk w tym filmie całkowicie zwalił mnie z nóg. Poza wspaniale brzmiącymi piosenkami było to najwspanialsze i najlepsze wykorzystanie Dolby Atmos jakie do dziś miałem okazję usłyszeć. W trakcie fragmentów dziejących się na koncertach czułem się jakbym rzeczywiście był na koncercie - publiczność było słychać jakby rzeczywiście była wokół mnie. Do tego nie tylko jako tłum ale jako mnóstwo indywidualnych osób, indywidualnych głosów osób, które mnie otaczały. Nawet pozornie prozaiczna scena w pubie brzmiała wspaniale - czułem się jakby ludzie rozmawiający w filmie byli rzeczywiście metr czy półtora ode mnie. A nie gdzieś nie wiadomo gdzie, w głośnikach na ścianach.

Każdemu kto kocha dobrą muzykę lub interesuje się Queen, jest fanem Queen, polecam ten film usłyszeć w kinie (z Dolby Atmos)... zobaczyć też ;)

czwartek, 18 października 2018

Jumanji: Przygoda w dżungli

"Jumanji: Przygodę w dżungli" ominąłem gdy była w kinach wyłącznie z tego powodu, że nie była wyświetlana w wersji z napisami. Nadrobiłem zaległości i muszę przyznać, że film mnie bardzo pozytywnie zaskoczył.
Nie spodziewałem się, że film okaże się nie tylko efektowną rozrywką ale że będzie niegłupią, wielowarstwową opowieścią. Do tego taką, która tak zgrabnie rozgrywa każdą z warstw. Rozbierzmy zatem tę kremówkę na części:
  1. Komedia romantyczna dla nastolatków - geek czuje się samotny, nielubiany ale ostatecznie zdobywa dziewczynę - w tym przypadku innego geeka. Klasycznie, bez zaskoczeń ale sympatycznie zagrane i zrealizowane.
  2. Parodia gier komputerowych - jako zapalony gracz z przyjemnością obejrzałem jak film wyśmiewa różne głupie stereotypy panujące w grach. Zarówno te dotyczące bohaterów gier, ich wyglądu, zestawienia cech (zalet i wad). Również urocze było wyśmianie tego, jak bardzo ułomna jest interaktywność obecnych gier komputerowych. To, że często fabuła gier jest konstruowana wybitnie prymitywnie, prosto i do tego jest składana niedorzecznie.
    Pomimo tego, że uważam się za hardcorowego (zapalonego) gracza ani razu nie poczułem się urażony tym, w jaki sposób film wyśmiewa jedną z moich ulubionych rozrywek.
    I jest tak również z tego powodu, że te wszystkie wyśmiane słabości gier były jednocześnie siłą napędową kolejnej warstwy filmu, czyli:
  3. Przygodowy film akcji - "Jumanji 2" jest jednym z niewielu filmów, którym udało się zaadaptować typowe dla gier sceny akcji w taki sposób, aby się je dobrze oglądało i aby trzymały w napięciu.
Poza tym, że film w rozrywkowej szacie umieścił trafne obserwacje i treści, ma jeszcze kilka udanych aspektów: znakomite aktorstwo. W szczególności Jack Black miał okazję wykazać się swoim komediowym talentem. Również bardzo przyjemnie oglądało się Dwayne'a Johnsona w trochę nietypowej dla siebie roli - przekonująco grał mięczaka w ciele twardziela.

Na koniec coś co dawno na mnie nie zrobiło takiego dobrego wrażenia: udźwiękowienie przestrzenne filmu. W czasach gdy dźwięk przestrzenny spowszedniał i prawie się go nie zauważa, to w tym filmie został tak wykorzystany, że znakomicie podkreślał elementy przedstawionego świata i sprawiał, że czuło się jeszcze bardziej wciągniętym w fabułę. Za każdym razem gdy pojawiał się motyw muzyczny sceny akcji Jumanji, który był umiejscowiony za widzem, miało się wrażenie jakby dobywał się z powietrza, z przestrzeni, znikąd. Idealnie wyrażało to, oderwanie przyczynowości niektórych wydarzeń w grach i ich sztuczne wyzwalanie aby pchnąć grę dalej do przodu.
Tego typu dźwiękowych, przestrzennych smaczków było o wiele więcej.

W tym roku w kinach też był inny film, którego świat był silnie bazowany na grach komputerowych: "Ready Player One". Film, który w zamierzeniu miał być hołdem dla popkultury i w szczególności hołdem dla gier. Jednak uważam, że to "Jumanji 2" o wiele lepiej oddaje atmosferę gier i o wiele lepiej radzi sobie z przeniesieniem ich na ekran kinowy.

niedziela, 8 lipca 2018

Open'er 2018 - dzień 4.

Minął ostatni dzień Open'era, który był dla mnie dniem miłych zaskoczeń. Nie spodziewałem niczego szczególnie ciekawego tego dnia dla siebie, ale się myliłem:
  • Bruno Mars - może i muzycznie nieszczególnie mnie interesuje, ale dał wspaniałe show i bardzo dobry występ. Było na co popatrzeć: tęczowo kolorowe światła, lasery, fajerwerki zsynchronizowane z muzyką, wybuchające ognie na scenie. Do tego dynamiczny i sympatyczny zespół (i product placement Nike ;) ). Słuchało się go też bardzo przyjemnie.
  • Dawid Podsiadło - udany koncert, dobrze się  go słuchało. W bardzo sympatyczny sposób zabawiał też widzów pomiędzy piosenkami.
  • Sevdaliza - bardzo ciekawy występ i muzycznie, i tanecznie.
  • Bass Astral X Igo Orchestra - przyjemne, lekko rockowe brzemienia.

sobota, 7 lipca 2018

Open'er 2018 - dni 1-3

Byłem wczoraj na koncercie Gorillaz i tylko jedno słowo krąży mi po głowie, które opisuje moje wrażenia: WOW!!!!!!!
Koncert był niesamowity. Damon Albarn przyjechał z dużym, znakomitym zespołem. Na koncercie można było usłyszeć ich największe hity jak i utwory z ich najnowszego albumu ze wspaniałymi wizualizacjami: głównie znane teledyski ale do tego znakomita gra świateł na scenie.
Wykonania były wspaniałe i muszę przyznać, że wolę koncertowe wersje muzyki Gorillaz nad wersje albumowe.
Cały zespół miał znakomity kontakt z publicznością. Od początkowych utworów schodzili co chwila do publiczności i niesamowicie generowali entuzjazm.
Do tego bardzo mi się podobało jak w jaki sposób Gorillaz gra jako zespół - gdy się ich ogląda, to ma się wrażenie niesamowitego zgrania i wzajemnego szacunku. Jak ktoś poza Damonem śpiewał lub rapował to on/ona był(-a) w centrum uwagi a pozostali członkowie zespołu (w tym Albarn) stawali się tłem. Nawet gdy chór miał "solową" sekcję przy śpiewaniu "Dirty Harry" to oni w tym momencie byli w centrum show.
Nie potrafię wyrazić słowami jak wspaniale brzmieli, chyba że tak: jeśli nie byłeś na koncercie Gorillaz to tak jakbyś nie słyszał ich prawdziwego brzmienia.
Do tego wydaje mi się, że mieliśmy szczęście i mieliśmy wielu wykonawców, którzy nie we wszystkich koncertach biorą udział, np. Little Simz. Niestety nie mam jak tego potwierdzić pozostałych (nie znam wystarczająco dobrze tych wszystkich muzyków).

Niesamowity koncert Gorillaz był ogromny kontrastem, względem przedwczorajszego koncertu Depeche Mode. Zespół Depeche Mode był sztywny a ich wokalista to za dobre rozgrzewanie publiczności chyba uważa trzymanie się za krocze. Porównując żywiołowość publiczności takie podejście się nie sprawdziło. To nie jest tak, że Depeche Mode źle grało, ale nie było w tym tyle serca i energii ile można by oczekiwać.

Inni artyści, którzy pokazali, że warto chodzić na koncerty to m. in. Sigrid - bardzo radosna i pełna energii. Miała niestety pecha, że jej koncert nachodził na koncert Gorillaz.
Wspaniale też wypadł David Byrne. Poza ciekawą muzyką zaproponował wyjątkowo ciekawe widowisko sceniczne. Cały jego zespół, w tym on sam, byli praktycznie cały czas w ruchu. Ciekawie, pomysłowo: dobrze się to słuchało i oglądało.

Mnie też bardzo zaciekawiła i zaintrygowała Resina. Jedna kobieta tworząca orkiestrę. Jej koncert i utwory polegały na tym, że śpiewała lub grała kilka taktów melodii lub rytmu, które były nagrywane a potem odtwarzane w pętli a następnie dokładała do tego kolejne elementy utworu. Bardzo ciekawy, oryginalny pomysł na koncert.

Inni których mi się przyjemnie słuchało (w kolejności przypadkowej):
  • La Femme - Francuzi, trochę elektroniczni
  • Kaleo - country-rock ;)
  • Organek - naprawdę fajny i dobry polski rock
  • MØ - udany i radosny lekko popowy koncert
  • Massive Attack - widziałem po raz kolejny na Open'erze, podobnie jak w zeszłych latach
  • Nick Cave - energetyczny i ciekawy jak zawsze
  • Arctic Monkeys - dobre rockowe granie
Pozostałych, których widziałem a mniej mi się podobali tym razem nie będę szczegółowo wymieniał. Napiszę tylko, że miło było zobaczyć metalowe zespoły na Opene'rze - to duża nowość. I nawet jeśli ich muzyka mi nie odpowiadała to ciekawie było zajrzeć na kilka chwil na ich koncerty.

piątek, 23 lutego 2018

Steven Wilson "To The Bone" - koncert

Miałem niesamowitą przyjemność obejrzeć koncert Stevena Wilsona, w ramach trasy promującej jego album "To The Bone". Na koncercie byłem w Poznaniu.
Było (prawie) wszystko czego oczekuję od dobrego koncertu.
Po pierwsze: długie granie - koncert trwał 3 godziny (z 20-minutową przerwą) - co jest naprawdę bardzo długim czasem.
Po drugie: było to bardzo dobre show. Kiedy idę na koncert to oczekuję, że nie tylko posłucham sobie grania, ale że zostanie to wykonane w sposób efektowny. Koncert był wypełniony ciekawymi wizualizacjami przygotowanymi specjalnie na potrzebny koncertu - w czasie niektórych piosenek były to prawdziwe opowieści filmowe (teledyski). Do tego wizualizacje były ciekawie zrealizowane - były dwuwarstwowe. Poza typowym ekranem z tyłu sceny był półprzezroczysty ekran przed sceną (odsłaniany gdy nie był potrzebny). Pozwalało to na ciekawe efekty. Przy odpowiednim oświetleniu sceny, to co było rzucane na przedni ekran, sprawiało wrażenie jakby było częścią sceny - czyli np. kobieta tak wyświetlona wyglądała jakby stała obok Stevena Wilsona.
Inne wykorzystanie tego ekranu to cienie. Przy odpowiednim oświetleniu muzycy byli prawie niewidoczni ale dawali niesamowicie wyglądające cienie na przednim ekranie. Ale najbardziej mi się podobało, gdy były zsynchronizowane wizualizacje na przednim i tylnym ekranie. Np. jeśli na przednim ekranie było ogromne oko, to co było widać w źrenicy oka było wyświetlane na tylnym ekranie, co dawało niesamowity trójwymiarowy efekt.
I jeszcze jako dodatkowe wrażenia dawał przestrzenny miks w trakcie trwania koncertu. Jeszcze nie spotkałem się wcześniej by koncerty na żywo korzystały z przestrzennej aranżacji dźwięku. Dla takiego fana przestrzennej muzyki jak ja to dodatkowy plus.

Jeśli chodzi o dobór repertuaru to pewnie było więcej "głośnych" i "agresywnych" utworów niż bym wolał. Osobiście preferuję bardziej łagodne w brzemieniu utwory Stevena Wilsona. Na pewno było kilka utworów, które są jednymi z moich ulubionych. A piosenkę "Song of I" w brzemieniu koncertowym o wiele bardziej polubiłem niż w wersji albumowej.

Na koniec o jednej drobnej wadzie z mojego punktu widzenia - odniosłem wrażenie, że Steven Wilson z zespołem za bardzo starali się brzmieć jakby grali album. Nie było zbyt dużo specjalnych koncertowych aranżacji czy znaczących improwizacji. A może po prostu nie jestem jeszcze wystarczająco osłuchany z muzyką Stevena Wilsona by je zauważyć?